Lee-Leet on Facebook
Instagram
Lee-Leet on YouTube
Lee-Leet on Eurozone Music
About Buy music Press & Media Audio Lyrics Visual Events Connect

Recenzje  Wideo  Prasa  Wywiady


Recenzja "Leave It Behind", Marcin Pachla (24-12-2011)

Lee-Leet "Leave It Behind"

Kiedy ostatnio opisywałem Wam album "Bare", to stwierdziłem, że Lee-Leet to artystka kompletna, artystka, która potrafi samym jedynie głosem zabrać nas w rejony, w które nikt inny nas nie zabierze. A całkiem niedawno wyszła nowa płyta tej wspaniałej artystki, która właśnie wpadła mi w łapy, co stanowi absolutnie genialny prezent świąteczny i jest potwierdzeniem moich słów. "Leave It Behind" to płyta absolutnie inna od "Bare", bo choć mamy tu wiele utworów znanych z poprzedniczki ("Odlećmy stąd", "I'm Not in Love", "I Call It a Day" czy jako bonus "State of Emergency") to jest ona kompletnie inna. To już nie jest eksperyment z pianinem i wokalem – to pełnoprawna, rockowa! płyta. Tak rockowa, w skład zespołu, który towarzyszy Lee-Leet weszła pełna sekcja rytmiczna, gitara i oczywiście klawisze, co daje płycie naprawdę świetne brzmienie, i prawo do określania się pełnoprawną artystką rockową. To 9 kwałków + dwa bonusy (w tym angielska wersja "Odlećmy stąd"), które tworzą fantastyczną mieszaninę, spokojnych, wręcz balladowych dźwięków, z drapieżnymi czasem gitarami i charakterystycznym wokalem Lee-Leet. A wokal Lee-Leet – coż, można się zakochać… ja się zakochałem… Płytę otwiera So High i od razu, z miejsca wgniata nas w ziemię, po prostu absolutnie genialny opener, ze świetnym motywem klawiszowym, fajnymi efektami i bardzo dobrze brzmiącą sekcją rytmiczną. No i ten śpiew… leciutki, w pięknej barwie, cudownej skali pięknie komponujący się z melodią… Aż się prosi o singla z tego utworu, to naprawdę przebojowy kawałek, idealny do promocji w radiu… zresztą posłuchajcie sami.

Kolejny utwór, to "Gentle", który jest troszeczkę utrzymany w stylistyce "Bare". Skromniutki początek, w wykonaniu pianina i wokalu, znienacka przetykany uderzeniami pozostałych instrumentów. Zresztą, tak naprawdę to jest motyw tego utworu, pianino i wokal, a cała reszta jest na dokładkę, a jest tego sporo, mocne gitary, które w połączeniu z perkusją, potrafią sprawić, że aż się podskakuje. Ładne solo na gitarze uzupełnia ten misz-masz, a wokal jak zwykle… cudowny… czy ja już pisałem, że się zakochałem? Jako trzeci, to utwór wybrany na singla, tytułowy "Leave It Behind", do którego nakręcono nawet skądinąd, świetny klip. I dla mnie, prawdę mówiąc, to jest akurat najsłabszy kawałek na tej płycie i żeby była jasność, najsłabszy – wcale nie znaczy zły. Bo melodia może się podobać, jest chwytliwy refren, całkiem w stylu Lee-Leet, a jak dla mnie jest jedynie za dużo elektroniki. Ale za to mamy odpowiedź, dlaczego to jest singiel, przebojowy refren, sporo elektroniki i czas 3:42 Heh, szkoda, że to radiowcy teraz decydują o wyborze kawałka na singiel. Ale nie ma co narzekać, bo choć to najbardziej popowy kawałek, to naprawdę wpada w ucho. I ma świetny klip

A potem mamy jedną z perełek na tej płycie, utwór "Heaven & Earth", rozpoczynający się jak delikatny smooth jazz, z piękna gitarą akustyczną i taką przyciszoną deklamacją wokalistki. Cudo. W refrenie przechodzący w piękną akustyczną balladę, nie wiem co ma w sobie Lee-Leet, ale wszystkie jej refreny są tak wpadające w ucho, że nawet nie zauważamy kiedy je bezwiednie zaczynamy nucić i powtarzać. Nastrojowi sączącej sie z głośników muzyki oddają się również muzycy, zwłaszcza Krzysztof Rukat, który na swojej gitarze wyczarowuje wspaniałe kołyszące dźwięki. Mój numer jeden na tej płycie, przepiękny utwór bez dwóch zdań. A zaraz po nim "Femme Fatale", pierwszy z dwóch utworów w języku polskim. To miło, że Lee-Leet pamięta również o odbiorcach nie znających języka angielskiego. To najmniej charakterystyczna dla Lee-Leet piosenka, bardziej mi to przypomina dokonania Katarzyny Groniec, czy jakieś lekkie skojarzenia z piosenką aktorską. Ale to tylko świadczy na korzyść artystki, która pokazuje, że świetnie czuje się w każdym gatunku i potrafi zaśpiewać i skomponować wszystko. Może trochę przesadziłem z tym porównaniem do Katarzyny Groniec, bo kawałek jest zdecydowanie bardziej jadowity, w gitarowym słowa tego rozumieniu, i prawdę powiedziawszy jest znów bardzo przebojowy, gdyby nie to, że trwa ponad 6 minut, według mnie to byłby kolejny numer na singla i do promowania płyty. I co więcej, jestem prawie pewien, że dzięki temu kawałkowi Lee-Leet zagościła pod strzechy masowej publiczności. A zaraz po nim, ostatni premierowy utwór Lee-Leet, "Stage Fright", który najmocniej nawiązuje do poprzedniej płyty, wszystkie instrumenty poza pianinem, służą w nim jedynie do jego podkreślenia, a głos wokalistki zabiera nas w rejony do których się przyzwyczailiśmy na poprzedniej płycie. Troszkę drażniące są tu loopy i innej maści efekty, ale nie psują one całości. Po prostu moim zdaniem mogłoby ich być mniej. Bardzo fajne są natomiast zmiany tempa i rytmu w tym utworze, kojarzą się mi one z dobrym progrockowym graniem… Nie no, znowu pojechałem po bandzie, Lee-Leet i progrock?!? Tak. Naprawdę mi się tak jakoś to kojarzy… Reszta to znane nam już z poprzedniej płyty utwory, "Odlećmy stąd" w wersji smakowicie rockowej, z partiami wokalu, których nie powstydziłaby się ani PJ Harvey, ani Tori Amos i mocno brzmiącą gitarą a pod koniec okraszone solówką klawiszową niczym Lord w Deep Purple, cudowne "I'm Not In Love", również w wersji smakowicie przearanżowanej na więcej instrumentów – to kolejny absolutny hit i materiał na singla, z urzekającym śpiewem, cudownym tekstem i chwytliwą melodią… No i długość odpowiednia i jakoś elektronika w nim nie razi… przebój, po prostu przebój. Zamykający płytę "I Call It a Day" to również utwór zagrany na pełnoprawny zespół, z intrygującą gitarą w tle i z mocno zaznaczonym basem. To prawdziwie rockowa balladka, a solo gitarowe na koniec to klimaty Marillion z lat 80tych. Bomba. Jako bonus na płycie dostajemy jeszcze dwa utwory, "State of Emergency", w pięknej, również rockowej wersji, już od samego początku wgniatającej nas w podłogę za sprawą świetnej gitary i sekcji rytmicznej. Do tego kolejny chwytliwy refren i mamy przebój. Mówiłem już, że się zakochałem? A na koniec "Let's Fly Away", co jest angielską kopią utworu "Odlećmy stąd". Gdybym miał się pokusić o ocenę tej płyty, to dostałaby ona zawsze ocenę maksymalną. Za świeżość kompozycji, za świetne aranże, za cudowny wokal i melodie, za nastrój. Ale nie będę jej oceniał. Będę za to przy niej spędzał dużo czasu i delektował się wspaniałymi utworami Made In Poland. A dla Lee-Leet – czapki z głów drodzy Państwo. I brawa! To naprawdę cudowne uczucie mieć takiego artystę w kraju. Zakochałem się… pisałem to już?

Marcin Pachla


Link do artykułu >>>