"To niekończący się proces uczenia" wywiad z Lee-Leet
Lee-Leet to niezależna polska artystka, kompozytorka i autorka tekstów, półfinalistka Antyfestu 2011. Artystka od 7 roku życia gra na pianinie. Zadebiutowała w 2009 roku płytą „State of Emergency”, która pojawiła się na antenie Radiowej Trójki, Antyradia.
Jesteś wokalistką, autorką muzyki i tekstów, producentką i aranżerką. Kobietą, która bez udziału osób trzecich kieruje swoją karierą. Skąd taka myśl, żeby zająć się tymi wszystkimi rzeczami? Tradycyjnie artysta ma śpiewać i uwodzić publiczność.
Traktuję moją muzykę bardzo osobiście i zajęcie się wszystkim od początku do końca wydawało mi się naturalne. Jest to droga, rodzaj eksperymentu, przez który chciałam przejść i który trwa nadal. To niekończący się proces uczenia. Na początku istniały dla mnie tylko moje kompozycje ale w miarę zagłębiania się w kolejne tematy prowadzące do wydania płyty, odkrywałam nowe warstwy tej rzeczywistości. Do każdego etapu dobierałam ludzi, którym odpowiadała moja wizja i byli gotowi mnie wspierać. Dzisiaj widzę, że wzięłam na siebie dużą odpowiedzialność. Obok kwestii czysto muzycznych i producenckich, czyli mówiąc w skrócie przygotowania aranżu, potem nagrania materiału w studio i uczestniczenia we wszystkich etapach miksów i masteringu, istnieje olbrzymia przestrzeń zagadnień komercyjnych, którymi trzeba się zająć, jeśli chcemy, żeby płytę usłyszeli odbiorcy spoza grona najbliższej rodziny i przyjaciół. Od projektu graficznego i wytłoczenia płyty począwszy poprzez pozyskanie patronów medialnych, promocję i na dystrybucji skończywszy. Jeśli jesteś artystą koncertującym, a takim jestem, dochodzą do tego kwestie związane z organizacją i graniem koncertów. Każdy z tych obszarów jest dziedziną samą w sobie i rządzi się swoimi prawami. Marzy mi się zajęcie się wyłącznie aspektami producencko-muzycznymi ale to jeszcze nie ten czasJ.
Jeżeli chodzi o drugą część Twojego pytania czyli o rolę artysty, dla mnie artysta to ktoś, kto zabiera ludzi w przestrzeń dla nich na co dzień niedostępną, być może nieuświadomioną, przeczuwaną ale jeszcze nieodkrytą. Artysta skłania do refleksji i unosi nas ponad tu i teraz. Śpiewające „uwodzenie” publiczności nie mieści się dla mnie w tej definicji.
Wydałaś właśnie trzecią płytę „Leave It Behind”, która mocno różni się od pozostałych, chociażby od minimalistycznej „Bare” w której słyszymy Twój głos i fortepian. Co jest źródłem Twojej inspiracji do tworzenia muzyki i tekstów?
Otaczający mnie świat i wibracje, które we mnie wywołuje. Nigdy nie planuję, jaki utwór będę chciała napisać a mój świadomy wpływ na efekt końcowy samej kompozycji ogranicza się do akceptacji lub odrzucenia tego, co się pojawia w dźwiękach i w słowach. Ta selekcja odbywa się zazwyczaj w czasie rzeczywistym, kiedy jestem pod wpływem znaczeń, które próbuję opisać.
„Leave It Behind” według mnie jest bardzo intymną płytą. Odnoszę wrażenie, że kryje się za nią jakaś historia miłosna?
Ludzkie życie to niekończąca się „historia miłosna” wobec samego siebie. Zrozumienie swojego miejsca na ziemi, swoich możliwości i ograniczeń i zaakceptowanie siebie w nich. Miłością jest niestrudzenie w poznawaniu siebie, mimo rozczarowań, wpisanych w każdą egzystencję. Dlatego często mam wrażenie, że w kółko piszę tę samą piosenkę.
Niektórzy uważają Cię za muzyczną rebeliantkę. Łamiesz polskie przekonania i schematy muzyczne. Chcesz wzniecić bunt na polskim rynku muzycznym?
Moją intencją nie jest bunt ale raczej bezkompromisowość w robieniu tego, co czuję i w co wierzę. Schematy są dla mnie przezroczyste. Nie przeszkadzają mi ani się do nich nadmiernie nie przywiązuję. W sztuce podstawową wartością jest dla mnie całkowita wolność, brak ograniczeń i autentyczność. Jeśli nie mogłabym się realizować w zgodzie z tymi wartościami, zajmowanie się sztuką straciłoby dla mnie sens.
Z kim chętnie zagrałabyś w duecie?
Z Johnem Lennonem, jeżeli byłoby to możliwe, a z żyjących muzyków, to na pewno z Bono.
Jesteś „świeżynką” na polskiej scenie muzycznej. Jakie masz plany, żeby wypromować siebie i swoją muzykę?
Będę robić to, co robiłam do tej pory najlepiej jak potrafię i bez nadmiernego ciśnienia. Jak każdemu artyście, zależy mi na tym, żeby do mojej muzyki miało dostęp coraz więcej odbiorców ale mam świadomość, że rynek muzyczny rządzi się swoimi prawami, na które nie mam wpływu. Skupiam się na naturalnym rozwoju tego, co robię i na budowaniu autentycznego zainteresowania. Jeśli mojej muzyce jest pisane zatoczenie szerszych kręgów, na pewno mnie to ucieszy, jeśli nie, będę sobie nadal działać w Lee-Leet’owej niszy.
Skąd wziął się pomysł, żeby nagrać płytę z zespołem? Jak się poznaliście?
Po nagraniu pierwszej płyty, jeszcze bez zespołu, obudziła się we mnie potrzeba kontaktu z publicznością. Była to także odpowiedź na pytania pierwszych fanów o daty koncertów. Pomyślałam, że skoro już nagrałam płytę, to chcę też koncertować. I wtedy trafiłam na pianistę, Andrzeja Frołowa, który zgodził się mi akompaniować podczas pierwszych koncertów (jeszcze wtedy akustycznych). Andrzej poznał mnie z pozostałymi członkami zespołu i tak w skrócie powstał nasz pełny skład czyli, obok Andrzeja, Tomasz Glinka - bas, Krzysztof Rukat - gitara i Robert Sopala - perkusja. Nagranie płyty z zespołem, z którym wspólnie zaaranżowaliśmy mój materiał, jest dla mnie uwieńczeniem dotychczasowych działań i zamknięciem pewnego etapu. Bardzo cenię chłopaków za ich wkład i za otwartość. Teraz już się do tego przyzwyczaiłam ale pamiętam, że pierwsze próby z zespołem były dla mnie niesamowitym przeżyciem. Urzeczywistniała się muzyka, którą tak dobrze znałam. Byłam równocześnie w niej i poza nią, jak reżyser czuwający nad każdym szczegółem przedstawienia. Kiedy wszystko gra tak, jak powinno, pojawia się ten wyjątkowy rodzaj energii i porozumienia, które trudno do czegokolwiek porównać.
Radiowi słuchacze, ludzie, którzy przychodzą na koncerty czują, że jesteś autentyczna, że to co im prezentujesz jest autentyczne. A co się stanie w momencie, kiedy ta muzyka przemieni się w muzykę komercyjną? Kiedy wytwórnia będzie chciała podpisać kontrakt?
Nie demonizowałabym wytwórni płytowych bo wszystko zależy od zaangażowania konkretnych osób i zapisów w kontrakcie. Jeżeli moje oczekiwania byłyby zbieżne z oczekiwaniami wytwórni i miałabym przy tym swobodę działania, porozumienie jest możliwe, przynajmniej w teorii. Sądzę jednak, że wsparcie wytwórni nie rozwiązuje wszystkich problemów i niekoniecznie jest najlepszą rzeczą, jaka może się przydarzyć artyście. Wytwórnia zawsze będzie zainteresowana osiągnięciem największego zysku na przestrzeni określonego (raczej krótszego niż dłuższego) czasu a projekty muzyczne często potrzebują wielu lat na osadzenie się w wyobraźniach odbiorców. W taką relację od samego początku jest wpisany konflikt interesów i tylko od dojrzałości stron i pewnie też od odpowiednich zapisów w umowie zależy, jak tym konfliktem bezkolizyjnie zarządzać.
A co do aspektu komercyjnego, w Polsce określenie „komercyjny” najczęściej niesie ze sobą negatywne skojarzenia z muzyką tzw. mainstreamu, której głównym celem jest jeśli nie zachęcanie ludzi do kupowania produktów czy usług reklamodawców to przynajmniej nie przeszkadzanie im w decyzjach zakupowych. Utarło się też przekonanie, że „prawdziwemu artyście” nie przystoi zarabianie na swojej twórczości więc jeśli już coś staje się „komercyjne” to może być uznane za nieautentyczne i mało wartościowe. W wielu przypadkach tak niestety jest ale wynika to głównie z braku otwartości naszej branży muzycznej i zastałego od lat sposobu działania. Taki system nie sprzyja tworzeniu nowych trendów w muzyce rozrywkowej bo za cenniejsze uważa się to, co zostało już zweryfikowane na innych rynkach i próbuje się to powielać. Sądzę, że gdyby Amy Winehouse, PJ Harvey czy Adele urodziły się w Polsce, świat by o nich raczej nie usłyszał. Poza tym, na świecie podchodzi się do kwestii zarabiania pieniędzy racjonalnie dlatego jest tam wielu niezależnych artystów, którzy nie będąc znanymi szerokiej publiczności, są w stanie się utrzymać z podstawowej działalności wynikającej z zawodu muzyka czyli z gaż za koncerty, sprzedaży płyt, gadżetów, wpływów z tytułu praw autorskich, nadań i licencji swojej muzyki itd. I nikt im w takiej sytuacji nie zarzuca braku autentyczności. Jeżeli moja muzyka miałaby się stać w takim sensie „komercyjna”, że ludzie będą kupować moje płyty a ja będę mogła się z tego tytułu utrzymać i inwestować w kolejne projekty muzyczne, to byłoby mi z tego powodu bardzo miło.
Do 2008 roku tworzyłaś „do szuflady”. Co musiało się stać abyś doznała objawienia, że chcesz tworzyć muzykę na poważnie.
To we mnie dojrzewało. Bawiłam się tworzeniem jako dziecko i nastolatka, potem wsiąknęłam w świat obowiązków i przestałam już nawet grać na pianinie. Im dłużej nie grasz, tym większy opór przed konfrontacją z materią. Jedyne, co mi pozostało, to aspekt słowa. Słowo zawsze było dla mnie ważne i pisywałam „do szuflady”. Cztery lata temu zdałam sobie sprawę, że nie grając, pozbawiam się całego uniwersum muzycznych środków wyrazu i wtedy postanowiłam, nie zważając na wewnętrznego krytyka, połączyć słowo z muzyką. Zadziwiła mnie muzyczno-słowna substancja, która powstaje na moich oczach. Na swój użytek odkryłam jej idealne proporcje i na razie mi to wystarcza. A pomysł z wydaniem płyty był bardziej elementem zabawy niż przemyślanego działania.
Kto jest pomysłodawcą Twoich teledysków?
Tworzenie teledysków bardzo mnie samą inspiruje. Jakiś czas temu umieściłam ogłoszenie na portalu dla filmowców z informacją, że chciałabym nakręcić niezależny teledysk i w ten sposób trafił do mnie utalentowany reżyser Rafał Andrzej Głombiowski. Rafał jest odpowiedzialny za przekładanie emocji moich piosenek na język filmu. Dużo rozmawialiśmy o warstwach znaczeniowych moich piosenek i szybko stało się jasne, że Rafał doskonale je rozumie. Jego propozycje scenariuszy przemawiały do mojej wyobraźni i oddawały sens muzyki. Pozostało nam tylko dograć szczegóły. Rafał był otwarty na moje sugestie, a że proponował rozwiązania, które mi odpowiadały, nasza współpraca była bardzo nieinwazyjna. Dała nam wiele radości i satysfakcji.
Czerń to Twój kolor? Co się za nią kryje?
Nie zastanawiałam się nad tym ale chyba trochę pociąga mnie aura nocy, chociaż na „Leave It Behind” mam na sobie pożyczoną żółtą sukienkę z epoki dwudziestolecia międzywojennego i całkiem współczesne czerwone trampki .
Plany Lee-Leet na 2012 rok?
Chciałabym się w tym roku dzielić energią moich piosenek z publicznością głównie poprzez koncerty i dystrybucję płyt. Najbliższy koncert gramy 11 stycznia o godz. 20.00 w warszawskim Klubie Harenda, kolejny 10 lutego w Klubie Progresja, gdzie supportujemy nowojorską kapelę „A Pale Horse Named Death” (szczegóły na stronach klubów oraz na moim Facebooku, MySpace i na mojej stronie głównej www.lee-leet.com). Jestem w tej chwili na etapie podpisywania umowy z dystrybutorem i w drugiej połowie stycznia płyta „Leave It Behind” będzie dostępna w Empikach w całej Polsce. Poza tym, będę robiła muzycznie to, co do tej pory.
Rozmawiała Katarzyna Radzymińska